Wróciłam z Krety. Jestem opalona i wymemłana jak karton, zmielony w maszynce do mielenia mięsa, takiej pamiętającej czasy prlu, a następnie zalany cholera wie czym, jogurtem jakimś i polewą słodką półprzeźroczystą o lepkiej konsystencji i smaku róży, gdzieś tam w tle zapach lawendowego mydła, który kupiłam przyjaciółce. Leży teraz metr ode mnie, na komodzie i woń wydziela dość intensywną, jak na mój gust. Mydełko, nie przyjaciółka.
Smak róży wziął mi się z różanych cukierków, balsamów, drinków i (uwaga!) galaretki, której wątpliwą przyjemność miałam smakować kilkakrotnie na deser. Uprzedzając pytania, dlaczego jadłam, skoro mi nie smakowała; otóż moi Drodzy, przez 5 dni starałam się po prostu zidentyfikować jej smak. Natomiast ananasowa koloru żółtego, którą z wiadomych przyczyn uznałam za cytrynową, polecam każdemu miłośnikowi białych żelków miśków haribo.
Halfaxa i Nory Jones płyta Little Broken Hearts przez cały wyjazd mi towarzyszyła, ale dzisiaj skupię się na Favriel, której możecie posłuchać, gdyż Kasia nauczyła mnie jak wstawiać linki do postu. Dziękuję ślicznie za uświadomienie, jestem kiepska w te klocki.
Z rewelacji popkulturowych : w naszym hotelu mieszkała aktoreczka z M jak Miłość. Wiem, bo mamula moja bardzo lubi te seriale wysokich lotów. Osobiście jej nie znam, ale już wiem, kogo gra i o ile zdążyłam się zorientować w życiu prywatnym jest do swojej postaci bardzo podobna. Troszeczkę nieprzyjemna. Nie na zasadzie 'jestem gwiazdą liż mi stopy' bardziej przypominała jedną z tych zmanierowanych dziewcząt młodych z armii fashionblogerek, ze sztandarami w kształcie ogromnych metek. Jestem gwiazdą, ale nie dlatego, że jestem w tvp2, jestem gwiazdą bo bóg tak chciał.
Takie gwiazdy wracając z Grecji do Polszy, przy zmianie temperatury o jakieś 25 stopni w dól, wciąż zostają w krótkich spodenkach i sandałach na koturnie, bo nogi pięknie opalone należy eksponować, mimo iż jest godzina 1 nad ranem. A nuż paparazzi się tłoczą przy terminalu B.
Podobała mi się okolica. Ziemia była sucha, koloru gliny, trawy wyschnięte, w zmowie z gorącym słońcem mogły spokojnie narazić mieszkańców na pożary. Dużo oliwnych gajów. Naprawdę dużo. Zakradłam się do jednego i chwilę siedziałam, ale kot się do mnie przyczepił. Bezpańskich kociamberów jest tam chyba tyle, co drzew oliwnych. Łaszą się, miauczą, mamula je dokarmiała po cichu. Następna spora ilość to jaszczurki. Właśnie siedząc w tym gaju, rozmawiałam z pewną Greczynką, rok młodsza ode mnie dziewczyna, bardzo przyjemna, zrobiłam jej zdjęcie, mam nadzieję, że wyszło. Angielski nasz na podobnym poziomie, pech chciał, że ani ja, ani ona nie pamiętałyśmy jak powinno się nazwać jaszczurkę w języku angielskim.
ja : no wiesz, mały smok, ale bez skrzydeł
K : chodzi ci o węża z nogami?
Idzie się dogadać? Idzie.
Przysięgam, ta lawenda tak pachnie, że mam jej smak w ustach. Muszę czym prędzej mydełka zutylizować.
Ach, co do Krety. Woda czysta, nie uwierzycie, ale dwa dni temu (jak to brzmi, borze) stoję sobie w morzu i patrzę przed siebie, o niczym konkretnym nie myśląc, po prostu będąc, zespoloną z tym piaskiem pod stopami, z falami, z niebem błękitnym, z tą wyspą oddali, na której to tylko jeden budynek był (przez cały pobyt męczyło mnie, co on tam robi, czy tam ktoś żyje, czy tam sypia, czy budzi się tam ktoś, czy może jest pusto. Może to tylko malutki budyneczek, cztery ściany utrzymujące między sobą pustkę) aż nagle dziabnęło mnie coś w stopę, daję słowo, podskoczyłam, bo drgnięcie to stanowczo za mało, żeby zobrazować moją reakcję. Moi Mili, wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy się pochyliłam, a tam mnóstwo rybek, rozmiaru szprotek, koloru brudnego złota z niebieskim paskiem na płetwie. Uciekłam, oczywiście, to chyba zdrowa reakcja, kiedy coś nas dziabie w stopy. Cholera wie, dlaczego te rybeńki uznały moje kończyny za pokarm. Nie lubię niszczyć czyiś planów, naprawdę, ale kiedy te plany obejmują dziabanie moich pięt to muszę skreślić mój udział w przedsięwzięciu.
Piasek gorący. Choć napisałam już tyle przez cały czas nie dotarłam do celu, bo tak naprawdę chciałam opisać Wam Kretę nocą, ale to chyba ponad moje siły.
Szczególnie w busie, kiedy z okna widziałam te malutkie światełka, wiecie, to jeden z tych widoków, kiedy wydaje się, że nie ma busa, że nie ma dźwięków, silnika, smrodu spalin i gorącej gumy, kiedy tylko gdzieś w oddali zdaje się płynąć echo pianina i wiatr, tak delikatny, nie wiadomo, jaką właściwie ma temperaturę otoczenie, bo jest słodko chłodna i ciepła jednocześnie. To taki błogi stan, jakbyśmy huśtali się na ławce w zwolnionym tempie ale zachowując świadomość czasu rzeczywistego. To bardzo dobre chwile, które łatwo można przeoczyć, jeśli się żyje 'tu i teraz', kiedy przeżywa się coś, ale za miesiąc silniejsze wrażenia wyprą te wspomnienie. U osób takich, jak ja, te momenty zapuszczają korzenie w świadomości, wracają, na zawołanie, lub w najbardziej zaskakującej sytuacji. Weszłam na złą drogę w pisaniu tego posta, nie wiem, jak stąd uciec, dlatego zrobię przerwę. A kiedy wywołam zdjęcia po prostu coś dopiszę.
Idę na tramwaj.
Bardzo, bardzo! Co prawda na Krecie byłam wieku temu... Ale jak czytałam to wszystko mi się przypominało. Czytając widziałam to co Ty, te gaje oliwne, tą wyschniętą trawę... Ah wspomnienia :)
OdpowiedzUsuń